sobota, 23 kwietnia 2016

35.Bitwa o Lwią Skałę

Minuty mijały powoli, wlokąc się niemiłosiernie. Wreszcie, po intensywnym wpatrywaniu się w horyzont, Kovu coś dostrzegł. Coś,  jakby ogromna nieskończona fala  z dwoma niewyraźnymi plamami na czele - czarną i jasnozłotą - zbliżało się powoli, nigdzie się nie śpiesząc. Dopiero gdy lwy były już dość blisko, Lwioziemcy i ich sojusznicy mogli  się im dokładniej przyjrzeć. I wtedy wsztscy wstrzymali oddechy.
Lwów było naprawdę mnóstwo.  Jak okiem sięgnąć, młode, umięśnione osobniki z żądzą mordu w ślepiach zdominowały krajobraz. Porykiwały złowrogo, wystawiając ostre jak brzytwy pazury i prezentując komplety śnieżnobiałych zębisk. 
Przewodniczyły im dwa osobniki - jeden, dobrze znany Lwioziemcom, jasny z blizną na oku i kpiącym uśmieszkiem na wargach oraz drugi, czarny jak noc, poważny..
- Witajcie, drodzy Lwioziemcy! - zawołał z fałszywą serdecznością Alvar, na co Kovu tylko się spiął. - I wy, Złoziemcy, i... cała reszta, której nie znam i chyba już nie poznam. Przyszliśmy z bardzo pokojowymi żądaniami.
- Pokojowymi!? - wrzasnął ktoś z tłumu. - Wybiliście moje stado!
- I moją rodzinę!
- Zabraliście moje dzieci, gdzie one teraz są?!
Kovu uciszył ich jednym krótkim rykiem. Walczący musieli być spokojni i opanowani, wściekłość i tak nic teraz nie zmieni, może tylko niepotrzebnie rozproszyć.
- Odejdźcie stąd i nigdy nie wracajcie - warknęła Kiara. - Damy wam szansę, jeszcze o wszystkim możemy zapomnieć...
Przerwał jej głuchy, głęboki odgłos, jakby pochodzący z samego dna studni. Czarny Jaanvar śmiał się.
- Chyba się nie zrozumieliśmy - rzekł. - To my dajemy szansę wam. Poddajcie się, oddajcie nam cześć. Symbolem zrzeczenia się przez was władzy... niech będzie...
- Oddanie nam Lwiej Skały, od wielu pokoleń miejsce królów - wtrącił Alvar. - Jeśli będziecie grzeczni, może pozwolimy wam mieszkać na pustyni lub w innym uroczym zakątku.
Wśród Lwioziemców i ich popleczników zapanowało poruszenie, lwy szeptały między sobą, najwyraźniej skonfundowane. Dlaczego wrogowie nie atakują, tylko bawią się w jakieś gierki?
- Nigdy - oświadczył twardo Kovu. - Myślicie, że nie wiemy, z jakimi typami mamy do czynienia? Zabijecie nas natychmiast, gdy tylko się poddamy, czego i tak robić nie zamierzamy, bo na pewno z wami wygramy. To decyzja moja i wszystkich Lwioziemców, reszta, jeśli chce, może się jeszcze wycofać.
Nikt się nie ruszył.
- No dobrze, skoro tak... - Alvar popatrzył uważnie po twarzach przeciwników. Przypominały stalowe maski. - ... Do ataku!
Oba stada jednocześnie się na siebie rzuciły.
***
Miejsce UiT rzeczywiści okazało się dobrą kryjówką. Lwice, po sprawdzeniu kilku po kolei, znalazły dość długą jaskinię i schroniły się na samym jej końcu. Były bezpieczne, nie dochodził do nich żaden odgłos bitwy. Nie wiedziały, kto aktualnie wygrywa i czy w ogóle bitwa się już zaczęła. Lwice zerkały co chwilę w stronę wejścia, czekając z niepokojem na dobre wieści, a lwiątka, wyczuwając ich zdenerwowanie, popiskiwały cienko. Mirembe kręciła się niespokojnie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
- Siadaj - poleciła jej krótko Jua i zwróciła się do Joto. - Jak myślisz, czy nasi wygrają?
- Oczywiście, nie widzę innej opcji. - Joto uśmiechnęła się, tłumiąc grymas bólu. Od pewnego czasu czuła w brzuchu dziwne, bolesne skurcze, ale nie chciała martwić tym Juy.
Mirembe przycupnęła posłusznie w kącie, lecz nie usiedziała długo spokojnie. Nie mogła znieść myśli, że członkowie jej stada walczą teraz, odnoszą rany, może umierają, a ona gapi się bezczynnie w ścianę. Wiedziała, że rodzice zabronili jej udziały w bitwie, bo się o nią martwią, ale ona nie jest już małym lwiątkiem, sama może decydować, co jest słuszne. I zdecydowała.
- Czy mogę się trochę przejść? - spytała
- Nie - twardo odpowiedziała Jua - Masz nie wychodzić z jaskini, zapomniałaś?
- Ale mogłaby trochę po niej pochodzić, myślę, że nam wszystkim cierpną już łapy od tego siedzenia. - Joto uśmiechnęła się porozumiewawczo do lwiczki, na co ta, cała rozpromieniona, natychmiast odpowiedziała tym samym. Pokiwała głową, wymamrotała jakąś obietnicę i już jej nie było. Chyba nie usłyszała nawet rzuconego na odchodnym "Pod żadnym pozorem nie wychodź z jaskini" Juy.
- To chyba nie był zbyt dobry pomysł, by puszczać ją samą - westchnęła brązowa lwica po dłuższej chwili milczenia. - Jest młoda i nieodpowiedzialna... Hej, Joto, co się dzieje?
Joto gwałtownie skuliła się na podłodze, wydając przeraźliwy okrzyk bólu. Jej mięśnie kurczyły się i rozkurczały w konwulsyjnych spazmach, oczy wychodziły z orbit.
- To... to chyba już... - Wydyszała pomiędzy kolejnymi skurczami. - Juo, tak się boję, co mam robić?
Brązowa lwica stała przez chwilę niezdecydowana i trochę przerażona. Nigdy nie była przy żadnym porodzie, oczywiście oprócz własnego, jak mogła pomóc koleżance? Nie miała szans pobiec teraz po pomoc, musiała radzić sobie całkiem sama, zdana wyłącznie na instynkt.
- Oddychaj głęboko i staraj się rozluźnić - poleciła tak spokojnie jak tylko umiała. Puściła maluchy, które natychmiast, przerażone krzykami Joto, wcisnęły się w najciemniejszy kąt. Jua nie miała teraz czasu ich uspokajać.
- Mirembe! - krzyknęła w stronę, w którą poszła lwiczka, ale ta była już najwyraźniej za daleko, by ją usłyszeć. Usiadła przy Joto, mając nadzieję, że, jak w przypadku większości lwic, wszystko pójdzie dobrze. Nic więcej nie mogła zrobić.
***
Jiasiri i Tabris stali do siebie tyłem, odpierając ataki ciągnących na nich z obu stron przeciwników. Nie było to łatwe, ale chwilowo dawali sobie radę. Ich przeciwnicy mieli dobrą technikę i byli silni, ale widać było, że nie brali jeszcze udziału w wielu bitwach, przez co bardziej doświadczonym lwom udawało się ich pokonać. Było ich za to bardzo dużo, o wiele więcej niż stronników Lwioziemców, i aż kipiały żądzą mordu.
- Jasiri, z lewej! - krzyknął Tabris, zadając w międzyczasie cios w szczękę jakiemuś napakowanemu lwu.
Przyszły król odwrócił się błyskawicznie, o sekundy unikając stracenia głowy. Rzucił się na zaskoczonego z porażki wroga i powalił go na ziemię. Unikając jego pazurów, zadał mu szybki i celny cios w szczękę. Kość chrupnęła donośnie, a młody lew jakby momentalnie stracił zapał do walki, zaczął za to jęczeć. Bez zbytnich ceregieli Jasiri dobił go i zaczął rozglądać się za nowym przeciwnikiem.
Dostrzegł Damu dzielnie zmagającego się z dwoma lwami i lwicą. Jasiri porzucił chwilowo - ale tylko chwilowo - mordercze myśli na jego temat, w tej chwili gorsi od niego byli sojusznicy Alvara. Podbiegł do niego i po kilku minutach uporali się z całą trójką. Odnieśli przy tym niewielkie obrażenia, ale pulsująca w żyłach adrenalina skutecznie dawała zapomnieć o bólu.
Jasiri przez cały czas starał się mieć gdzieś w polu widzenia Uri, by w razie potrzeby pobiec jej z pomocą. Jednak za każdym razem, gdy migała mu gdzieś w tłumie, górą była ona, co skutecznie uspokajało go na kilka minut. Nieustannie starała się być blisko niej także Kiara, gotowa w każdej chwili ginąć za swoją córkę. Kovu gdzieś zniknął.
Nigdzie nie było też Jerahy. Młodszy brat Jasiriego i Juy został porwany podczas rzezi ich stada, powinien więc teraz walczyć w armii Alvara. Jasiri przyglądał się każdemu brązowemu lwu, jakiego napotkał. W tym całym kłębowisku ciał, groźnych porykiwań i opętańczych śmiechów walczący zlewali się w jedno, padając raz za razem, by po chwili znów rzucić się na wroga. Jedyną wskazówką dla przyszłego króla było, czy inny lew zwali się na niego z morderczym zamiarem czy zagrzeje do walki bojowym okrzykiem. 
Szukał dalej, nie tracąc jeszcze nadziei na odnalezienie brata żywego.
***
Mirembe biegła szybko po sawannie, rozglądając się czujnie. Tak jak się spodziewała, szybko udało jej się wydostać z jaskini, Joto i Jua przełknęły bajeczkę o jej "małym spacerku" bez żadnego problemu.
Wiedziała, że źle postępuje. Oszukała lwice, które miały jej pilnować, a przede wszystkim oszukała rodziców, którzy przecież chcą jej dobra.
"O niczym się nie dowiedzą" pomyślała beztrosko, chowając wyrzuty sumienia głęboko w sobie. Musi się skupić na walce... o ile do jakiejś w ogóle dojdzie, bo chwilowo w zasięgu jej wzroku nie było żadnego lwa.
- Pamiętaj, jak na polowaniu - powtórzyła sobie półgłosem. - Skradasz się bezszelestnie, wyciągasz pazury...
- Hej ty, maleństwo!
Lwiczaka odwróciła się błyskawicznie. Przed nią stała młoda, szara lwica z dziwnym wyrazem pyska. Wydawała się bardziej rozbawiona niż żądna mordu, jednak bez zwłoki rzuciła się na Mirembe.
Małą na chwilę sparaliżował strach. Nie tak wyobrażała sobie swoją pierwszą walkę. Ta tutaj była taka... realna. Za realna. Gdyby w porę nie zadziałał instynkt samozachowawczy, zostałaby z niej mokra plama.
Ale jej mięśnie, kompletnie bez udziału mózgu, poruszyły się, a pazury wyciągnęły. Skoczyła w górę jak sprężyna, drapnęła lwicę w oko jak najmocniej umiała i gdy ta jęczała z bólu, Mirembe smyrgnęła między jej łapami.
Biegła, ale sama już nie wiedziała dokąd. Nie szukała przeciwnika, tępo wpatrywała się w przestrzeń, nie zauważając krajobrazu wokól siebie. Czuła tylko niepokojącą wilgoć na łapie, którą uderzyła lwicę. Wiedziała że to krew, ale nie krew roślinożerców, do której już przywykła, ale krew innego lwa, kogś z jej gatunku, kto myśli i czuje ból tak samo jak ona.
Walka nie podobała się jej już ani trochę.
Postanowiła, że wróci do Miejsca UiT z podkulonym ogonem, może nawet wyzna Joto i Jui, jaka była głupia, a potem, gdy ten koszmar w końcu się skończy, już zawsze będzie posłuszna rodzicom. Ona, głupia mała lwiczka, która bawi się w dojrzałą i gotową do zabijania.
Powzięła już nawet odpowiedni kierunek, gdy coś mocno, o wiele za mocno ,złapało ją za ogon, uniemożliwiając ucieczkę
Krzyknęła z bólu, ale chyba bardziej z zaskoczenia.
- Czy Lwioziemcy są już tak zdesperowani, że posyłają do walki małe kotki? - Usłyszała za sobą głęboki, kpiący głos.
Lew puścił ją, Mirembe odwróciła się powoli. Łapy miała jak z galarety, ani myślała uciekać.
Stojący przed nią lew miał złote futro, przybrudzone teraz bitewnym kurzem i krwią przeciwników oraz ciemnobrązową grzywę w nieładzie. Na lewym oku połyskiwała jasna blizna, czyniąc go łatwym do rozpoznania.
- A... Alvar! - wyjąkała Mirembe. Co prawda sama go nigdy nie widziała, ale z pełnych grozy i nienawiści opowieści Lwioziemców i innych, którzy mieli pecha stanąć mu na drodze wyłaniał się dokładnie taki obraz.
- Tak, to ja. - Uśmiechnął się, przywodząc na myśl głodnego rekina. - To co, kiciu, pokażesz mi, co potrafisz?
Zaczął okrążać ją powolnymi, nieśpiesznymi ruchami. Mirembe stała w miejscu, nie mogąc uciekać lub zawołać o pomoc. Wiedziała, że zaraz przez swoją głupotę umrze. Już nigdy nie zobaczy mamy, taty - jej najprawdziwszych rodziców, bo to oni troszczyli się o nią, karmili i zajmowali, tamtych biologicznych już nawet nie pamięta - Tabrisa, Uri, lwiątek...
"Ktokolwiek, błagam, ktokolwiek" myślała nieskładnie. 
- Zostaw ją, Alvar!
Mirembe otworzyła oczy, które przedtem zamknęła, nie chcąc spojrzeć śmierci w twarz.
Pomiędzy nią a Alvarem wyrósł jak spod ziemi król Kovu. Oba lwy mierzyły się wściekłymi spojrzeniami, ale król przemówił dopiero, gdy mała oddaliła się znacznie na trzęsących se łapach.
- Upadłeś tak nisko, że atakujesz już nawet lwiątka? - spytał z kpiną Kovu.
- A ty uapdłeś tak nisko, żeby każde głupie młode bohatersko ratować? Selekcja naturalna, mówi ci to coś? Tępe i głupawe osobniki giną, powinieneś być mi wdzięczny. Oj, Kovu, nie takim cię znałem. Nie tego uczyli cię Zira i Skaza.
Król przełknął z trudem wielką gulę, która pojawiła się w jego gardle. Do końca miał nadzieję, że do tego spotkania nie dojdzie. Bez trudu mógłby pozbawiać życia inne lwy, świadom, że one bez mrugnięcia okiem zarżnęłyby jego najbliższych. Ale Alvar... z nim powinien walczyć kto inny. Był chodzącym przykładem, że przeszłość - jego przeszłość - wcale nie minęła, stare ideały nie umarły. Alvar był tym, czym stałby się Kovu, gdyby nie Kiara. Bał się patrzeć na dawnego przyjaciela, bo miał wrażenie, że patrzy przez jakieś dziwne, złowieszcze lustro. Nawet bliznę mieli w tych samych miejscach.
- Mirembe to córka Vitani, nie mógłbym zostawić jej samej - powiedział, z trudem otwierając usta. - A Zira i Skaza nie byli moimi rodzicami, wpajali mi zło. To nie była odpowiednia droga, w końcu to zrozumiałem, ty nie.
Alvar pokręcił głową, udając rozczarowanie.
- Co ci Lwiozeimcy z tobą zrobili? Gdzie podział się ten silny, odważny, nie uznający kompromisów lew, którego znałem? Zamiast tego widzę tu rozpaćkaną mameję, gotową zbawić świat, ginąc przy tym bez mrugnięcia okiem. Kto cie podmienił i dlaczego ci się to podoba?
- To miłość - odparł z prostotą Kovu. - Tylko miłość i aż miłość. Akceptacja, zrozumienie , przyjaźń. To wszystko, czego ty nie doświadczyłeś. Żal mi cię Alvarze.
Dwa lwy, z pełną synchronizacją, rzuciły się na siebie bez słowa. Nic już do powiedzenia nie było, wszystko zostało wypowiedziane. Teraz liczyły się tylko kły i pazury. No i trochę sprytu.
Obaj znali się na walce, uczestniczyli przecież w wielu starciach, najpierw po jednej stronie, potem po dwóch różnych. Wiedzieli, jak podejść przeciwnika, gdzie i kiedy najlepiej uderzyć. Szanse były wyrównane.
- No dalej, królu, zobaczymy, czy walczysz tak samo dobrze jak mój przyjaciel Kovu - syknął Alvar, skacząc na ciemnego lwa.
Ten w ostatniej chwili przetoczył się kawałek, ale zaraz powstał, zadając silny cios w bok przeciwnika.
- Kovu z Lwiej Ziemi walczy o wiele lepiej niż ten ze Złej, zaraz się przekonasz - warknął Kovu, zadając cios za ciosem. Robił to mechaniczne, pragnąc pokonać przeciwnika. To nie był już jego przyjaciel.
Lwy zwarły się w uścisku. Nagle Alvar tak mocno zagłębił pazury w boku króla, że temu aż zabrakło tchu. Skulił się, obraz przed jego oczami wirował szaleńczo. Miał wrażenie, że wszystkie wnętrzności postanowiły nagle z niego wypłynąć.
Alvar stał spokojnie z boku i przyglądał się mu badawczo. Dyszał ciężko, z ran kapała mu krew, ale był jeszcze w stanie ustać na łapach. Zbroczone krwią pazury wytarł niedbale o trawę.
- Marna imitacja, cień dawnego Kovu, następcy wielkiego Skazy - westchnął z teatralnym zawodem.
Kovu ostatkiem sił podniósł się z ziemi. Świat wokół niego jakoś dziwnie się zakrzywiał, a krew tryskała z niego miarowymi strumieniami. Z każdą chwilą słabł.
"To nie może się tak skończyć" pomyślał, zachowując resztki trzeźwego umysłu "Muszę wrócić do Kiary, Uri... Obiecałem coś Damu, muszę wygrać".
Nie wiadomo skąd czerpiąc siły, skoczył na Alvara. Ten widocznie uznał już Kovu praktycznie za trupa, bo dał się zaskoczyć.
- Nie... jestem... taki... jak... Skaza! - dyszał Kovu, każde słowo poprzedzone było ciosem. Krew obu lwów mieszała się, tworząc na trawie makabryczny dywan.
- ... I nigdy nie będę - zakończył, zadając przeciwnikowi ostatni, decydujący cios w samo serce.
Alvar jeszcze przez chwilę przyglądał mu się ze zdumieniem, jakby nie wierząc, że Kovu naprawdę to zrobił, po czym jego ciało zwiotczało i znieruchomiało. Był martwy.
Kovu zwalił się ciężko na trawę. Wszystkie siły go opuściły. Nie myślał jasno, lae gdzieś w zakamarkach umysłu plątało mu się, że pół bitwy mają już za sobą. Nie żyje jeden z przywódców, teraz wystarczy tylko zabić Jaanvara, by młode, niedoświadczone osobniki popadły w panikę i poddały się. Wtedy wygrają.
- Ale to już nie moja sprawa - wymruczał sennie, oczy coraz bardziej mu się kleiły. - Z takimi ranami bardziej bym im przeszkadzał niż pomagał, poczekam sobie gdzieś spokojnie na koniec walk.
W oddali dostrzegł niewielką grotę, w której mógłby się schronić i wylizać rany. Powlókł się nieśpiesznie w tamtym kierunku.
- Zabiłeś mojego ojca.
Kovu odwrócił się zaskoczony. Myślał, że jest sam, ale tuż przy ciele Alvara zobaczył  młodego lwa o ciemnomiodowej sierści i dwukolorowych zaczątkach grzywy. Wpatrywał się bez wyrazu w zwłoki.
- Kim jesteś? - spytał król, czując igiełki niepokoju wbijające mu się w kark. Nie kojarzył go, musiał byc widocznie po stronie wrogów,
Młody lew podniósł na niego wzrok. Wydawało się, że nie dostrzega króla.
- Zabiłeś mojego ojca - powtórzył cicho, sam nie wierząc chyba w to co mówi.
Bez żadnego ostrzenia skoczył na króla, celując wyciągniętymi pazurami w tętnicę. Poraniony i osłabiony Kovu nie miał żadnych szans w starciu z silnym osobnikiem.
Jego ostatnią myślą było "Nie zdążyłem, Damu".
***
Jaanvar był potężnym lwem, zaprawionym w wielu bojach. Potężne mięśnie grały pod czarnym futrem, gdy zadawał cios za ciosem.
- Kici kici, koteczki, podejdźcie bliżej, nie chowajcie się - pokrzykiwał z fałszywym uśmieszkiem.
Mimo że Baridi, Tabris i Jasiri walczyli najlepiej jak tylko potrafili, ich wysiłki na niewiele się zdały. Większość energii pochłaniały uniki przed długimi pazurami lwa, o atakach nie można było nawet myśleć. Byli w kropce. Mimo że myśleli, że są dobrze przygotowani, na wierzch wychodziło ich niedoświadczenie. Kilka pomniejszych bitew nie mogło równać się z jednym Jaanvarem. Inni zajęci byli swoimi przeciwnikami, we trzech musieli poradzić sobie z czarnym lwem. Ale jak?
- Słuchajcie wszyscy! Alvar chyba nie żyje!
Trzy lwy najpierw usłyszały radosny krzyk Damu, a dopiero potem zobaczyły samego lwa. Biegł rozpromieniony pomiędzy innymi walczącymi, a ci momentalnie zamierali w bezruchu. Każdy chyba zastanawiał się, czy jest to prawda i, o ile nią była, kto tego dokonał.
Damu przyłączył się do Jasiriego, Tabrisa i Baridiego, po czym cała czwórka z nową energią przystąpiła do ataku. Wiedzieli, że wiele od nich zależy, gdyby udało im się zabić Jaanvara, bitwa najprawdopodobniej zakończyła się.
Już nie uchylali się przed ciosami lwa, niewrażliwi na ból, za to ich uderzenia były coraz silniejsze i skuteczniejsze. Widać było, że z każdym celnym ciosem Jaanvar traci siły, ale ostateczne uderzenie zadał mu Jasiri.
Czarny lew przez chwilę walczył o życie, ale i on musiał uznać, że bez głowy zbytnio nie da się funkcjonować, upadł więc i więcej się nie podniósł.
Tak jak przewidywano, bez swoich przywódców młode lwy popadły w chaos. Przedtem uważały swoich liderów za nieśmiertelnych, niezniszczalnych, ale skoro i ich da się zabić, walka nie wydawała się już taka pewna. Większość z nich wybito, niektóre powróciły do swoich rodzin, pozostał tylko jeden kłopotliwy osobnik.
Lwia Ziemia i tę wojnę wygrała - ale za jaką cenę?
---------------
Ufff, w końcu skończyłam ten rozdział! Nawet nie wiecie, jak długo go planowałam, chyba już prawie od początku całej historii. Myślałam, co się w nim dokładnie wydarzy, kto zginie, jakie słowa padną... Jednak z pewnością nie jest to to, co sobie zaplanowałam. Wybaczcie mi, wiem, że opisy walk leżą i kwiczą, ale naprawdę nie umiem ich pisać, mam nadzieję, że przełkniecie jakoś wersję obecną, bo, uwierzcie, nawet gdybym posiedziała nad nią i tydzień dłużej, nie byłaby lepsza.
Anonimowy z 15 kwietnia 2016 05:04 - gratuluję spostrzegawczości :). Tak, te całe postanowienia Kovu "Potem będzie lepiej bla bla bla, wszystko nadrobimy bla bla bla" było wskazówką - no bo przecież w tej historii nie może być zbyt różowo, chyba się już przyzwyczailiście? - ciekawiło mnie, czy ktoś ją zauważy.
I tak już na sam koniec, bo zaraz mój dopisek stanie się dłuższy od rozdziału właściwego, w spisie treści możecie przeczytać, że kolejny rozdział będzie nosił tytuł... dum dum dum... "Ma w sobie złą krew". Jak sądzicie, o kogo może chodzić?
(Pewną wskazówką może być cytat z końcówki rozdziału "pozostał tylko jeden kłopotliwy osobnik.").
Czekam na Wasze interpretacje :).

8 komentarzy:

  1. Nareszcie!!!!
    To było ekstra!!!Ale Kovu umarł:(
    A pewnie ten kłopotliwy osobnik to ten który odbił króla Lwiej Ziemi.

    Mambo swali 1217

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziś doznałam olśnienia otóż domyślam się kim był rzekomy,,syn" Alvara,a był nim brat Juy i Jasiriego.Gdyż z czterech liter tak się nie wziął,nie?
      Mogło być tak,że Alvar porwał tego brata z stada Jasiriego i Juy.A potem wychować na zabójce.

      Mambo swali 1217

      Usuń
  2. Aż się popłakałam. Serio myślałam że zginie kto inny. Myślałam o Kiarze, Damu,a nawet Uri, ale Kovu nigdy bym się tego nie spodziewała. A rozdział naprawdę dobry. Mirabel zachowała się głubio, gdyby nie Kovu przypłaciła by to życiem, a tak zamiast niej zginoł król. Ciekawe czy teraz tron zostanie przekazany Uri i Jasarimu? A co do tego lwa? Hmm... podejrzewał że to ten żekamy syn Alvara. No ale jeszcze zobaczymy. Bardzo mi szkoda Kovu i zawsze przeżywam jak on ginie (u kogo na blogu by to nie było).
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Nieee dlaczego uśmierciłaś Kovu :( tak bardzo go lubiłam. Ten kłopotliwy osobnik to na pewno syn Alvara, albo ktoś nowy. Ja też planuję napisać rozdział z pojedynkiem. Rozdział ogólnie mi się podobał :) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kovu!:o Normalnie nie jestem w stanie napisać o niczym innym. I jeszcze "Nie zdążyłem, Damu", dobiło mnie. Zawsze czułam się okropnie uśmiercając kogoś, kto występował w opowiadaniu przez długi czas, a nawet występował w filmie. W moim przypadku najciężej było mi uśmiercić Simbę, ale po przeczytaniu tego rozdziału stwierdzam, że śmierć Kovu również byłaby dla mnie okropna - dlatego Cię podziwiam! :D Nie dość, że napisałaś super rozdział, to jeszcze genialnie to wszystko opisałaś.
    Co do "kłopotliwego osobnika"... kurczę, nie wiem, ale podobnie jak inni myślę, że to syn Alvara. Cóż, pozostało mi tylko czekać na kolejny rozdział, bo jestem bardzo ciekawa. :D

    Ps. Co do notek, które są planowane od początku opowiadania - coś o tym wiem, sama miałam takich kilka i znam też uczucie, jakie tutaj opisałaś; w głowie wyglądało to inaczej , ale jednak strasznie fajnie jest w końcu taki rozdział opublikować. Wtedy to taka duma, że się dotrwało do tego momentu! :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Mimo że nie znoszę Kovu, to jest mi go naprawdę strasznie żal. Poświęcił się dla wyższych wartości jaką jest bez dwóch zdań rodzina. Wspaniale opisałaś jego pojedynek z Alvarem, odczucia jakie im towarzyszyły. Co do kłopotliwego osobnika to sądzę, że jest to syn Alvara, choć nie chcę mi się wierzyć że jest to jego prawdziwy syn. A teraz nie pozostaje nic innego jak czekać na kolejny rozdział. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetny rozdział. Czytałam go wiele razy. Nie mogłam się oderwać. Notka wyszła rewelacyjnie. Ze zniecierpliwieniem czekam na next.

    OdpowiedzUsuń